Tango z butelką




Może tytuł nieco przewrotny, ale najbardziej emocjonalne oddaje moje uczucia, równie silne jak w tangu. Nie bez kozery o tangu mówi się, że jest to „kłótnia kochanków”. Moje życie koncentrowało się wokół butelki. Nienawidziłam jej, traktowałam jak zło wcielone, ale ciągle się o nią potykałam, robiłam z nią corte, paso i colgady. Przez okres mojego związku podejmowałam rozmaite zachowania zmierzające do wpływania na picie mojego alkoholika. Nie miałam doświadczenia; nieświadoma, że mogę poszukać gdzieś pomocy podejmowałam ze swej strony różne działania, które miały wpłynąć na to, żeby mój alkoholik przestał pić. Ich wachlarz się zmieniał przez lata, ale najczęściej były to:
  • proszenie, żeby nie pił
  • robienie wymówek, pogadanek lub awantur, kiedy się upijał
  • chowanie, rozcieńczanie lub wylewanie znalezionego alkoholu
  • „ciche dni”, wychodzenie na dłużej z domu, wyjazdy do rodziców
  • rezygnacja z życia towarzyskiego
  • rozmowy o tym, że swoim piciem mnie krzywdzi, o konsekwencjach takiego jego działania.
Trzymałam się tego zestawienia prawie przez cały czas niczym tonący brzytwy. Trzymanie się tej brzytwy raniło, momentami wydawało mi się zupełnie bezsensowne, bolesne, nie warte cierpienia; ale bałam się puścić, bo to była w moim mniemaniu jedyna rzecz, jakiej mogłam się trzymać. Nie umiałam, nie chciałam puścić, bo to oznaczałoby, że zupełnie zrezygnowałam, że puszczam ostatnie koło ratunkowe i poddam się toni, która poniesie mnie na samo dno. Zapomniałam, że muszę dotrzeć do tego dna, aby porządnie się odbić i wypłynąć na powierzchnie, zamiast rzucać się cały czas niczym ryba bez wody. 



PORAŻKA JAKO DANIE GŁÓWNE 

Oprócz stałego menu zachowań, podejmowałam się jeszcze innych działań, które stosowałam jeden raz lub tylko krótki czas, ponieważ nie przyniosły żadnego skutku, albo mizerny. Szukałam po omacku niczym niewidomy wyjścia z labiryntu, nie wiedząc, że wyjścia nie ma. Każdy nowy korytarz budził we mnie nadzieję, że tym razem się powiedzie, aż dochodziłam do ściany i okazywało się że to kolejny ślepy zaułek.
Wymuszanie obietnic.
Kiedy mój mąż wracał do domu pijany po okresie abstynencji miotały mną rozmaite uczucia, pojawiało się mnóstwo myśli i pomysłów racjonalizatorskich, jakie mogę wprowadzić. Najpierw byłam na niego zwyczajnie zła, bo znowu się napił, a przecież już było tak dobrze. Poczucie winy, że może sytuacja w domu jest tak nieznośna, że musiał jakoś odreagować. Może żądam za dużo pieniędzy na dom i budzę w nim poczucie frustracji? Jak trzeźwiał, towarzyszyły mu moje pogadanki, z początku próbowałam go motywować pozytywnie, proponowałam, że on mi obieca, że pozostanie trzeźwy, a ja się powstrzymam za to od czekolady. Próbowałam wymusić obietnicę szantażem emocjonalnym: jeśli Ci na mnie zależy przestań pić. Próbowałam straszyć: obiecaj mi, że przestaniesz pić, albo się z tobą rozwiodę. Wymuszanie obietnic jednak nic nie dawało, obiecywał, a po okresie abstynencji i tak wracał do picia, nie skutkowały ani prośby, ani groźby, ani płacz. Pomijając fakt, że moje groźby były w większej części bez pokrycia. W końcu się poddałam i przestałam na nim wymuszać obietnice. Odnosiłam wrażenie, że walę głową w mur; że traktuje mnie jako upierdliwy dodatek do mieszkania, któremu dla świętego spokoju trzeba coś obiecać. Nie czułam się równorzędnym partnerem w małżeństwie. Czułam się beznadziejnie, niczym ciągle nabzdyczona furiatka, która czepia się wszystkiego i brzęczy jak mucha.
Chwalenie go, że nie pije.
W pewnym momencie postanowiłam być kreatywna i zamiast bata zastosować marchewkę. Gdy pozostawał w okresie abstynencji usiłowałam podejmować temat jego picia, czy raczej nie picia. Motywować pozytywnie – w końcu babcia mi zawsze powtarzała, że na cukier złapię więcej much niż na ocet. Podkreślałam, jakim jest dobrym człowiekiem, jak alkohol nie przesłania mu obrazu świata, roztaczałam wizje dotyczące naszego związku: że możemy spędzać czas razem: jeździć na wycieczki rowerami, wybrać się kina, do znajomych za miasto; podnieść standard naszego życia i kupić coś luksusowego. Byłam dla niego słodka jak miód. Niestety mój alkoholik na trzeźwo nie chciał rozmawiać o swoim piciu. Nie chciał, żeby mu przypominać. Nie uważał, że to problem. Denerwowały go nawet komunikaty jednoznacznie pozytywne. Zawsze mówił, a daj mi już spokój. Więc spokój dałam, ale porażka, że jestem nieskuteczna nawet kiedy usiłuję być miła i opierać swoje działania na motywowaniu pozytywnym pozostała. Kolejna zadra w sercu.
Straszenie rozstaniem
Z drugim czy trzecim jego ciągiem padło oczywiście nieśmiertelne hasło: „jak nie przestaniesz pić to się będziemy musieli rozstać”. Co ja myślałam, stosując ten argument, nie mam pojęcia, chyba liczyłam na to, że nim wstrząśnie. Niestety jako straszak nie działało, ponieważ tej groźby nie byłam w stanie zrealizować, więc za trzecią rozmową po prostu przestałam tego argumentu używać. Gdy wszedł w okres abstynencji, po prostu powiedziałam: twoje picie jest jak gorycz, która wlewa się do mojego pucharu. I kiedyś nadejdzie taki dzień, kiedy czara goryczy się przeleje. Gdy nie będę w stanie już dłużej wytrzymać. I wtedy odejdę, a ty nie będziesz mi tego utrudniał. I taki dzień nadszedł.
Kupowanie alkoholu
Dziwne działanie? Tak teraz wydaje mi się, że to było jak podsycanie ognia, ale tą kwestię też przerabiałam kilka razy. Bo jeśli kupię mu te dwa piwa, to przynajmniej nie będzie wychodził po nocach. Nie trafi na tych swoich kumpli spod sklepu. Bo chce podjąć próbę wytrzeźwienia i będzie potrzebował tych dwóch puszek dla złagodzenia kaca. Sama nie wiem, o czym myślałam w takich przypadkach. Chyba trzymałam się nadziei. Można stracić miłość, można porzucić wiarę, ale nadzieja jest do końca. Gdy straci się nadzieję to będzie już koniec. Nadzieja, że ten ciąg będzie ostatni, może się w końcu opamięta, może podejmie próbę porzucenia alkoholu. Ale w końcu i tu rozum zwyciężył. Przestałam mu ułatwiać picie.

Porzucałam te działania, bo nie dawały nic. Jedynie pogłębiały moją frustrację. Ale intuicja podsuwała nowe pomysły. Kobieta współuzależniona jest niezwykle kreatywna: zabieranie karty, kontrolowanie konta, chowanie butów, wypranie wszystkich spodni, zabieranie kluczy, chodzenie z nim do sklepu, wpłacenie wszystkich pieniędzy na moje konto, żeby nie znalazł nawet 2 zł w torebce, udawanie omdleń, położenie się pod drzwiami, udawanie głuchej, drobne złośliwości typu posolenie wódki. Zazwyczaj po próbach okazywały się także bezskuteczne. To dlaczego ciągle próbowałam nowych? Czemu trzymałam się tej brzytwy? To proste – bo nie chciałam utonąć. Bo to pozwalało mi przetrwać. Z perspektywy czasu mogę już to powiedzieć – zamiast cieszyć się życiem, po prostu usiłowałam przetrwać. 

POZORNE ZWYCIĘSTWA 

Zastanawiające jest dlaczego ciągle, uparcie trzymałam się swojego repertuaru, mimo, że cokolwiek bym nie zrobiła to mąż i tak się poszedł napić? Ano dlatego, że czasami odnosiłam jednak malutkie sukcesiki, które pobudzały moją nadzieję. Ta odrobina nadziei, była tak silna, że mogłabym na niej wyhodować kilka palm kokosowych na kompletnej pustyni. Na początku naszego wspólnego mieszkania, kiedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że mieszkam z alkoholikiem, zastałam po powrocie do domu ślady zakrapianej imprezy. Walające się butelki, brudne naczynia, poplamiony obrus, resztki jedzenia rozdeptywane po podłodze. Poczułam w sobie bunt, złość, a jednocześnie bezsilność…. Mój mąż pod moją nieobecność zaprosił nie wiem kogo, bałam się pomyśleć, co tu się działo, a skutki po prostu wywołały u mnie złość… Świadomość tego, że to ja będę musiała to wszystko posprzątać, bo jego do tego nie zmuszę, chociaż powinnam. Obrzydzenie, z powodu zapachu. Z jednej strony miałam ochotę krzyczeć ze złości, z drugiej płakać z bezsilności. Nie zamierzałam się na to godzić. Usiadłam i postanowiłam poczekać na niego. Kiedy w końcu wrócił, pierwsza moja złość minęła i zdobyłam się na spokojny ton. Powiedziałam mu, że nie życzę sobie, aby z naszego domu robił melinę (na słowo melina położyłam szczególny akcent), aby zapraszał swoich kumpli na kieliszka i zostawiał dom w takim stanie. Usiłował coś wytłumaczyć, ale nie dopuściłam do tego, jasno powiedziałam, że jeśli jeszcze kiedyś spróbuje zrobić coś podobnego, to od razu może się spakować, bo nie zamierzam tego tolerować. Poskutkowało. Byłam stanowcza i opanowana. Użyłam mocnych słów, bo porównanie pokoju do meliny było wyolbrzymieniem z mojej strony, ale mój alkoholik zobaczył, że to nie jest pogadanka, ale jasno sformułowane przesłanie. Nigdy samowolnie nie zaprosił już kolegów. 

Drugi punkt zdobyłam nieco później. Kolejny ciąg, kolejna wszywka, kolejna zmiana pracy. Opróżnione konto, pożyczka zaciągnięta na alkohol i automaty. A przede wszystkim mój kochany kot, którego trzeba było uśpić, ponieważ, nie było nas po tym wszystkim stać na operację. Znowu z jednej strony pojawiła się złość, bunt przeciw takiej sytuacji, a z drugiej strony bezradność, bezsilność. Znowu miałam ochotę krzyczeć. Chyba mnie to uczucie do zwierzaka mocno trzymało, bo zacięłam się w sobie. Stanowczo powiedziałam, że dalej tak nie być nie może i zażądałam wręcz, żeby poszedł na leczenie. Poszedł. Wytrzymał tylko 3 miesiące, ale coś się jednak zmieniło… Drgnęło w nim, że jednak ma problem, a we mnie pora kolejny drgnęła nadzieja. Nadzieja, która moje kilka palm zamieniła w prawdziwą oazę.

Reasumując, gdy byłam stanowcza, konsekwentna, gdy twardo „zacięłam się w sobie”, działania były skuteczne. A wpływ na to miały jakieś zdarzenia, który budziły albo mój wyraźny protest, albo głębokie przeżycia. Niestety, zazwyczaj były to wydarzenia traumatyczne. Czy to było dla mnie łatwe? Nie. Ale nie mogłam już być dalej odpowiedzialna za jego postępowanie. To co się stało powodowało, że coś we mnie pękało. Na chwilę budziłam się koszmaru i chciałam coś zrobić. Podsumować mogę to bardzo ładnym zdaniem. To były sposoby, które w zasadzie nie zdawały się na nic, były niczym wygrane bitwy w przegranej wojnie. Wojna skończyła się dopiero wtedy, gdy mój alkoholik podjął skuteczne leczenie. Kiedy oboje podjęliśmy terapię. Bo dopiero wtedy zrozumiałam, że tylko on jest odpowiedzialny za swoje picie i za swoje leczenie. Ja go mogę wspierać, ale nie mogę brać za niego odpowiedzialności.




W pułapce przeszłości…

Chociaż przestałam walczyć z moim alkoholikiem muszę nadal zmagać się ze swoimi nawykami, sposobem myślenia, lękiem. Na zajęciach było ćwiczenie, gdzie jedna osoba udawała alkoholika i po prostu „uwiesiła się jak garb” na drugiej. Proste ćwiczenie, ale bardzo sugestywne. W moim przypadku niestety dosłownie przywołało obraz z przeszłości. Gdy mój alkoholik wrócił do domu i po prostu „zawisł” w drzwiach. Chociaż jestem dużą i silną kobietą, a on raczej szczupły to droga do pokoju nie była łatwa. Gdyby dał się ciągnąć jak worek ziemniaków byłoby dobrze, ale on jeszcze sobie marudził pod nosem, nogi szły, tylko każda w inną stronę, a na dodatek jeszcze ręce też były niespokojne. Co dwa kroki przerwa, na opanowanie jego gestykulacji, musiałam nie tylko go podtrzymywać w pionie, ale jeszcze usiłowałam skoordynować jego ruchy. Wspomnienie wywołało dawne uczucia, bezsilność wobec sytuacji, bezradność w działaniu, złość wynikającą z bezradności, cierpienie, ale potrafiłam się już podzielić tym z grupą, mówiąc spokojnym tonem głosu. Gdzieś tam wprawdzie pojawiło się łzawe drżenie głosu, ale płacz się nie pojawił. Może to oznaka tego, że umiem już to co było, oddzielić od tego co jest. A jednocześnie, gdy wróciłam do domu z tym wspomnieniem zadałam sobie pytanie: po co ja go właściwie zaciągnęłam wtedy do łóżka? Po to, żeby mu było wygodnie? Żeby się wyspał i rano spokojnie mógł iść dalej pić? A może trzeba było mu po prostu pozwolić przewrócić się w korytarzu i niech sobie leży? Przecież po godzinie by się sam podniósł. A ja powinnam się wyspać w łóżku zamiast na podłodze w drugim pokoju… I kolejne pytanie, które sobie zadałam. Jak bym się zachowała dzisiaj w takiej sytuacji? Ile z tego sztywnego schematu zachowań we mnie jeszcze zostało? Czy pozwoliłabym mu leżeć na podłodze? I jakbym się z tym czuła? Czy poczucie winy by mi dokuczało? Bo on leży na podłodze, a ja spokojnie powiedzmy czytam? Co czuję w tej chwili? Ulgę… bo już nie muszę… Dziś wiem, że nie muszę się zgadzać na takie postępowanie i mam prawo dbać o siebie. Tylko konsekwencją działania i opanowaniem jestem w stanie wpłynąć na mojego alkoholika, a żeby być konsekwentną w działaniu i opanowaną muszę mieć pewność siebie. Mam już jej więcej niż pół roku temu, ale to dopiero początek drogi. 
Druga taka sytuacja, w której uświadomiłam sobie, że współuzależnienie jeszcze mocno we mnie siedzi, miała miejsce w weekend. Mąż mi przyniósł piękną różę, spędziliśmy miłe popołudnie, a potem on powiedział, że musi iść na spacer. Wyszedł, minęło 15 minut i nagle w głowie zaczęły mi krążyć „stare myśli”. A co zrobi jak spotka kolegów, którzy go namówią do picia. A co ja zrobię, gdy on wróci pijany? Najpierw oczywiście panika, prawie chwyciłam telefon, żeby do niego zadzwonić (NADKONROLA). Ale jednocześnie usłyszałam wewnętrzny głos: opanuj emocje. Usiadłam na fotelu, wzięłam kilka głębokich oddechów i zaczęłam porządkować myśli. To prawda, może spotkać kolegów i może przerwać abstynencję. Ale przypomnij sobie, że opowiedział Ci, że kolegów spotyka co jakiś czas i powiedział im, że teraz przestał pić i nie mają mu proponować alkoholu. A co zrobisz jak wróci pijany? Zadzwonisz po taksówkę dla niego i tak skończy się wasz wspólny weekend. Zrobiłam sobie kawę, włączyłam komputer, zaczęłam pisać… Jakoś myśli odeszły… Ale, gdy mój trzeźwy alkoholik wrócił, opowiedziałam mu o tym. Chciałam, żeby wiedział. Tak jak ja usiłuję zrozumieć jego terapię, jego zachowania, tak samo uważam, że on powinien wiedzieć, co dzieje się ze mną.  Zwykła rozmowa i wzajemne słuchanie i słyszenie są bardzo ważne w odbudowywaniu więzi. Zbyt wiele we mnie jeszcze niepokoju i bezradności. Tak jakbym wyszła z mojej otwartej klatki, ale niezbyt daleko. Jest zbyt blisko i mogę łatwo do niej wrócić.




Spalając się W słońcU

Tak jak i mój alkoholik, koncentrowałam swoje życie wokół picia. Jego picia. Kiedy on i jego picie zaczęły wypierać moje potrzeby. Kiedy zaczynałam tańczyć butelkowe tango, uruchamiając te wszystkie „moje pijane” mechanizmy zachowań i działania, bo ja muszę z tym zrobić, ja muszę się tym zająć… Bardzo długo nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to jak wyglądam, jak się czuję i jaka jestem, a właściwie byłam pół roku temu, to w dużej mierze zasługa współuzależnienia, a nie moja wina. Zaniedbałam się nie dlatego, że zrobiłam się leniwa, tylko dlatego, że traciłam zbyt dużo energii na niepotrzebne rzeczy, wobec których i tak byłam bezsilna. A zaczęło się całkiem niewinnie…
Miłe złego początki… 
W pierwszym okresie naszego wspólnego pożycia nie dostrzegałam u siebie zaniedbywania swoich potrzeb. Wprawdzie podjąwszy decyzję o wspólnym zamieszkaniu, zaczęłam koncentrować się na dbaniu o nasze wspólne gniazdko, a tym samym o potrzeby mojego mężczyzny, ale również realizowałam się jako szczęśliwa kobieta, utrzymywałam kontakty z rodziną, z przyjaciółmi. Tak, byłam szczęśliwa, że po latach singlowania wreszcie poznałam swojego faceta. Jak każda zakochana osoba widziałam świat w kolorach tęczy i różnice między nami mi całkiem nie przeszkadzały. Widzieli je za to inni i nawet zwrócili mi uwagę na te kwestie, ale wtedy machnęłam na to ręką, twierdząc, że jakoś się ułoży... Gdy patrzę na to teraz dostrzegam, że to był mój pierwszy, ogromny błąd na drodze ulegania. Traktowałam siebie jako autonomiczną osobę, a sporadycznego picia męża nie traktowałam jeszcze jako problemu, a jedynie jako zachowania, które mi przeszkadzały. Pierwsze co sobie odpuściłam po zamieszkaniu razem, to racjonalne odżywianie, bo trudno mi było gotować osobno dla siebie i dla męża, więc zaczęłam jadać co on. Jedynie nakładałam sobie więcej warzyw, a mniej sosów czy tłustego mięsa. Starałam się też uzupełniać dietę o nabiał i owoce.
Rysy na szkle
Z upływem czasu na moim obrazie naszego idealnego życia pojawiły się pierwsze smugi, czyli moje pierwsze zachowanie kontrolujące jego picie. Życie we dwoje wymaga kompromisu, ale mój kompromis chyba był bardziej jednostronny. Zrezygnowałam z organizowania w domu imprez z alkoholem. Z domu zniknęło wino i piwo owocowe. Kiedy robiłam okazjonalne spotkania towarzyskie, uprzedzałam gości, że to impreza bez alkoholu i prosiłam o zrezygnowanie z podarunków w postaci butelki wina. Pojawiły się też pierwsze natrętne myśli o tym czy wróci pijany czy nie i jak powinnam się zachować, żeby go nie sprowokować. Martwienie się o wyskoki mojego męża połączone z dbaniem o miłą atmosferę w domu spowodowały, że mój program racjonalnego odżywiania pomału zamienił się w program dogadzania mężowi. Nie lubił ryb, więc robiłam je rzadko i tylko w takiej postaci jak lubił. W domu zaczęły pojawiać się również ciasta i słodycze. Remont mieszkania, oszczędzanie na nowe wyposażenie spowodowały, że zarzuciłam myślenie o własnym kształceniu, usiłując czasem coś przeczytać. Wydawało mi się, że jesteśmy fajnym partnerskim związkiem, najważniejsze decyzje podejmujemy na drodze dialogu, że ogólnie mam dużo swobody decyzyjnej, że realizuje swoje potrzeby i absolutnie nie czułam się stłamszona. A tak naprawdę zaczęłam już chodzić na długiej smyczy. Mąż mi pozostawił swobodę wyboru koloru ścian naszym mieszkaniu, zgodził się na wykładzinę dywanową chociaż sam był zwolennikiem paneli, co sprawiało, że czułam się dowartościowana. Nie zorientowałam się za to, że zaczynam prowadzić taki tryb życia, jaki odpowiada jemu, pozwalam jemu wybierać, gdzie wspólnie wychodzimy, na jaki film, oraz unikam moich znajomych, którzy mu nie przypadli do gustu. Teraz określiłabym to mianem kolejnego schodka w dół, niby to tylko drobne ustępstwa: Segal zamiast Almodowara, pizza zamiast sałatki z łososia, Animals planet zamiast wystawy kotów. Moje zachowania miały na celu zminimalizowanie okazji, w których mój mąż mógł sięgnąć po alkohol. Nie kusiłam go alkoholem w domu, ale tak naprawdę go nie powstrzymałam od picia.
Żona emigranta 
W pewnym okresie naszego wspólnego życia mój maż podjął decyzję, że będzie lepiej zarabiał jeżdżąc w delegacje. Najpierw pracował w Wrocławiu przez ponad rok, potem zdecydował się wyjechać za granice. Cóż ja jako żona zrobiłam? Uszanowałam jego decyzję, bo jakiekolwiek protesty na nic by się nie zdały. Schemat współuzależnienia już działał. Podporządkowałam swoje życie pod jego rytm. Nie organizowałam żadnych spotkań towarzyskich, ani nie uczestniczyłam w żadnych. Praktycznie funkcjonowałam wg schematu praca-dom, czekanie na telefon od męża co tydzień i myślenie o tym czy jest jeszcze trzeźwy. Przed każdym jego przyjazdem martwiłam się, czy wytrzyma w trzeźwości, czy wyskoczy na piwo. Starałam się, żeby jego pobyty w domu były miłe, starałam się o przyjemny nastrój, nawet kosztem swojego samopoczucia. Myślę, że celem moich zachowań była metoda marchewki. Pokazanie, że może być miło i przyjemnie bez alkoholu. Po co się umartwiałam? Nie wiem. Chyba z powodu poczucia winy, że sobie wygodnie mieszkam, a on pojechał ciężko pracować po budowach. Było bezzasadne. W nagrodę dostałam nawet drugiego kota. Chociaż go pokochałam, to jednak zostałam nim uszczęśliwiona bez konsultacji. I nie mrugnęłam przy tym okiem. Przyjemności? Starałam się jakieś mieć, ale one chyba nie były moje. Żyłam trochę jak na trampolinie, jak mąż był oscylowałam wokół niego, jak wyjeżdżał to usiłowałam zrobić coś dla siebie, ale czułam się trochę jak ptak z pociętymi skrzydłami…. Nie mogłam wzbić się w powietrze, tylko dreptałam po ziemi.
Równia pochyła
Po okresie nie picia, nadszedł czas na to, żeby alkoholik nadrobił. Moje zachowania kontrolujące zaczęły się nasilać. Wystarczało niewielkie spóźnienie, abym zaczynała się denerwować i dzwonić do niego. Nie prowadziłam żadnego życia towarzyskiego, zrezygnowałam z jakichkolwiek wyjazdów, bo bałam się zostawić mojego alkoholika samego w domu. W domu starałam się zachowywać cicho, schodziłam mu z drogi, zachowywałam się trochę jak robot, wykonujący swoje obowiązki domowe. Odbierałam nawet jego telefony, kiedy spał po napiciu się i mówiłam, że mąż oddzwoni. I znowu nie potrafię teraz odpowiedzieć dlaczego to wtedy robiłam. Może uważałam to za swój obowiązek. Dziś sama sobie zadaję pytanie po co? Zapomniałam o zdrowym odżywianiu się, czytałam jedynie kryminały, gdy chciałam zapomnieć o problemach. Odpoczywać przestałam między domem a pracą. Reasumując przestałam to godzić ze sobą, a stres, który przeżywałam i w domu i w pracy, czynił mnie coraz bardziej nieszczęśliwą. Wydaje mi się, że problemy zajadałam czekoladą, a popijałam kawą i colą. Wizja spacerów była przerażająca do wykonania, a jedyną formą aktywnego wypoczynku było jeżdżenie rowerem do pracy i z powrotem. Odpuszczałam sobie coraz bardziej.
Pędzę w swym obłędzie
Ciągi były coraz częstsze, teraz co 3-4 miesiące. Kontrolowałam jeszcze jego picie, dopóki miał telefon dzwoniłam. Jak go zastawił, znalazłam swój stary aparat, aby mógł dzwonić. Mąż założył firmę, więc pilnowałam jego opłat. Przygotowywałam faktury i wysyłałam do księgowego. Wpłacałam mu pieniążki do banku, żeby miał na opłaty. Pilnowałam, aby porządnie wyglądał, dbał o higienę i na zlecenia wychodził trzeźwy. We wrześniu wyjechał na zlecenie do Niemiec. Oprócz tego prałam, sprzątałam, gotowałam, kompletnie nie doceniając swojej pracy. Co mi dawały takie zachowania? Może chciałam być mężowi bardzo potrzebna, bo własne poczucie wartości już dawno upchnęłam w najdalszy kąt?  Ani o racjonalnej diecie, ani ćwiczeniach nie miałam siły myśleć, a jakiekolwiek próby, które podejmowałam, kończyły się porażką. Przestałam zawracać sobie głowę fryzjerem czy kosmetyczką, nawet makijaż robiłam tylko na wielkie wyjścia, których było naprawdę niewiele. Z przyjaciółmi porozumiewałam tylko telefonicznie lub przez komunikatory internetowe, przestałam nawet gości na własne imieniny zapraszać. Jakiegoż doznałam szoku, gdy kiedyś w dniu moich imienin wpadły do mnie przyjaciółki z ciastem i kwiatami. Czułam się gorsza i czasami kontakt z ludźmi, nawet w sklepie mnie zwyczajnie drażnił. Życie towarzyskie prowadziłam głównie poprzez Internet, bo to pozwalało mi nie wyrażać uczuć, łatwiej mi było pisać na klawiaturze, niż mówić do żywego człowieka. Trudno było mi się skoncentrować, wyrażać uczucia, których chyba sama nie umiałam nazwać, trudno mi było mówić o problemach, których do siebie nie dopuszczałam i wstyd mi było patrzeć innym w oczy, a monitor tego ode mnie nie wymagał. Mówiąc o sobie mogłam być taką, jaką siebie chciałam widzieć, a nie taką, jaką byłam naprawdę. Złudzenia nie bolały, a życie bardzo…
Droga ku zatraceniu 
Mąż wrócił na dobre. Jego picie było już chyba jednym wielkim ciągiem, z małymi przerwami na poszukiwanie pracy. Aż nawet na tym przestało mu zależeć. Zastawił kolejny nowy telefon, więc czekałam, aż wróci do domu, żeby wyjść. Albo wracałam wcześniej, jeśli musiałam wyjść, gdy go nie było. Odcięłam się od prawie wszystkich znajomych. Tak się zżyłam z rolą nieszczęśliwej żony alkoholika, że tak się czułam i wyglądałam. Stałam się bezbarwna, prawie niewidoczna. Fryzjer, kosmetyczka zaczęły być pojęciami abstrakcyjnymi. Nawet ból zęba nie skłonił mnie do pomyślenia o posiadaniu własnych potrzeb, ale za to złamana szczęka mojego męża, uruchomiła we mnie wszystkie mechanizmy na załagodzenie jego bólu i sposób leczenia. Ściągnęłam jego rodziców, gdy złamał szczękę, aby pomogli mu wytrzeźwieć, i zawieźli go do szpitala. Ale jak nawet po wyjściu ze szpitala wrócił do picia to się poddałam. Aż w końcu wyprowadził się. Czemu miały służyć moje zachowania? Temu żeby, nie musieć czuć, nie musieć odpowiadać i schować się w skorupę nieszczęśliwej żony alkoholika skrzywdzonej przez los.



Jak Feniks z popiołów…


Gdy to pisałam zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe. Gdy patrzę na siebie dwa, trzy lata siebie z obecnej perspektywy zadaje sobie pytanie: dlaczego nie widziałam siebie? Z każdym rokiem odpuszczałam sobie po trochu, aż w końcu została ze mnie szara nieszczęśliwa kobieta. Nie widziałam czy nie chciałam widzieć? Szczera odpowiedź wobec siebie brzmi: nie chciałam widzieć prawdy. Przemykałam przed lustrem jak cień, a uwagi rodziców czy przyjaciół na temat siebie zasłaniałam jakąś iluzją typu: źle wyglądam, bo mam katar, albo nie wyglądam tak źle, tylko te spodnie mnie pogrubiają. Moje postępowanie wobec męża przez te lata potrafię wytłumaczyć, mogę napisać czemu miało służyć i jakie przynosiło rezultaty. Byłam bardzo samotna we dwoje, ponieważ sama niosłam odpowiedzialność za dwoje. Postępowania wobec siebie wytłumaczyć nie potrafię, nie umiem odpowiedzieć, czemu takie zachowania miały służyć i czy w ogóle miały cel.
W tym momencie usłyszałam słowa piosenki:
I’m the one, who last control ….  I’m the one, who sold his soul…  (Hamerfall)

Wydały mi się idealnym podsumowaniem mojego postępowania. Jestem tą, która straciła kontrolę, jestem tą, która sprzedała duszę… To nie butelka porwała mnie do tanga, to ja tańczyłam z nią. Przejmując kontrolę nad życiem i piciem mojego mężczyzny, z każdym rokiem traciłam kontrolę nad własnym. Stopień pierwszy Al-Anon: Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu i że nie jesteśmy w stanie kierować naszym życiem.
I musiałam to wszystko napisać, żeby znaleźć się w tym miejscu. Tu i teraz. Dotarło na 100%. Bezsilność wobec alkoholu uznałam, gdy zrozumiałam, że jestem współuzależniona, że wobec picia męża ponosiłam same porażki. Ale utratę kontroli nad własnym życiem zobaczyłam dopiero teraz analizując to, w jaki sposób zachowywałam się wobec siebie. Cały ten proces odsuwania się od ludzi, te wszystkie lata to tak naprawdę synteza tego jaka byłam, jaka jestem i jaka chcę być. Przyszłość, teraźniejszość i przyszłość widziane każdego dnia z innej perspektywy…

Co teraz czuję? Czuję smutek, że tak siebie traktowałam i dumę, że dzięki pisaniu kolejnych części widzę coraz szerzej i wyraźniej. Czas zatacza kolejne koło, ale ja nie biegnę już przez życie po omacku, tylko ze świadomością błędów i prawem do bycia sobą. 
Obecnie mija rok, od ostatniego „tanga z butelką” mojego męża. Po półrocznej terapii otwarłam się już na ludzi, odnowiłam kontakty z przyjaciółkami, zaczęłam chodzić do kina, częściej odwiedzam rodziców, moje relacje z mamą się poprawiły. Zaczęłam też pojawiać się na spotkaniach Al-Anon, nawiązałam nowe znajomości, częściej uśmiecham się do ludzi i do siebie. Widząc znajomą osobę na ulicy, zatrzymam się, przywitam, zapytam co słychać zamiast zdawkowego cześć, spuszczenia głowy i przyspieszenia kroku. To, że nauczyłam się rozmawiać o swoich uczuciach, emocjach sprawiło, że patrzę inaczej na siebie i innych ludzi. Potrafię wysłuchać krytycznych uwag, jeśli są konstruktywne. Złośliwościami staram się nie przejmować, albo usiłuję zareagować na nie asertywnie. Nauczyłam się rozmawiać z mężem, zamiast tylko mówić do niego. Jeśli on krytykuje, coś co robię, potrafię racjonalnie argumentować swoje postępowanie. Planując mapę marzeń znalazłam swoje zdjęcie sprzed 10 lat i poczułam ciepło w sobie. Nie chcę być kimś idealnym, kimś innym, chcę być sobą. Podoba mi się, że jako zodiakalna panna lubię porządek i jestem nieco pedantyczna. Lubię mieć wszystko poukładane jak to mój kolega określił „pod sznurek”. Lubię być czasami obarczana nie swoimi obowiązkami. Lubię być potrzebna innym. I w gruncie rzeczy lubię czasem ustąpić. Staram się to wykorzystać w pracy nad sobą. Swoje uczucia i przeżycia spisuję w formie bloga, który podzieliłam po swojemu, co pozwala mi uporządkować moje życie. Dobrze mi z tym. Ale jednocześnie potrafię dać sobie prawo do popełniania błędów. Staram się żyć obecnie z maksymą mojej babci: nic nie szkodzi, byle z umiarem.  


3 komentarze:

  1. Temat bardzo trudny, ale widać, że opisany już z dystansem. Pokazuje jak trudno czasami jest pokonywać własne słabości, których się nie widzi.

    OdpowiedzUsuń
  2. W obliczu tego, co przeczytałam o Tobie, mój podziw wzrósł. Ty naprawdę wiele przeszkód pokonałaś, a przede wszystkim pierwszy chyba raz przeczytałam co czuje i jak to odbiera osoba z drugiej strony butelki. Jak bardzo walczyłaś o coś, co i tak kończyło się dla Ciebie porażką i jak ciężką pracę wykonałaś, żeby na stronie głównej zamieszczać posty w większej części pozytywnie naładowane. I jakiego nabrałaś dystansu do siebie. Brawo dziewczyno!!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak dobrze rozumiem to, co piszesz. Sama jestem po rozwodzie, po wielu latach walki z alkoholikiem i zatracania samej siebie. Wiem, ile przykrych wspomnień potrafi to wywołać. Ale pomogła mi terapia dla współuzaleznionych w ośrodku w Koszalinie. We Wsparciu odzyskałam wiarę w to, że jestem wartościowym człowiekiem. I po wielu latach postawiłam w końcu siebie na pierwszym miejscu.

    OdpowiedzUsuń