Wczoraj zostałam zaproszona do udziału w wydarzeniu
"Tydzień bez narzekania" Idea bardzo mi się spodobała, gdyż mogę się sobie przyjrzeć właśnie pod kątem marudzenia i urągania na istniejący stan rzeczy. Tak, tak, warto zadać sobie to właśnie pytanie: czy ja w ogóle narzekam? Jestem realistką i nie będę twierdzić, że nie zdarza mi się to czasem, chociaż staram się nie przesadzać. Nawet optymistka może od czasu do czasu stwierdzić, że jest jej źle. Po drugie oczywiście ten temat stał się dla mnie źródłem do przemyśleń i refleksji, właśnie dotyczących narzekania. Bo właściwie, czym jest to nasze narzekanie i czy tylko traktować je, jako przywarę narodową, czy może jednak istnieje jakiś inny punkt widzenia?
Obecnie dominuje trend walki z wszelkim malkontenctwem i narzekaniem. I dobrze, sama mu przyklasnęłam, bo mam już dość utyskiwania i czarnowidztwa dookoła siebie. Od kasy sklepowej do szczytów władzy, każdy tylko powtarza, że jest źle i nie da się nic zrobić. Od dłuższego czasu twierdzę, że da się. Zmienić siebie. Zresztą wystarczy tylko przyjrzeć się kilku bliskoznacznym wyrazom do słowa „narzekanie”: marudzenie, stękanie, kwękanie, biadolenie, jęczenie, użalanie, uskarżanie, jojczenie, lamentowanie, wybrzydzanie, burczenie, kapryszenie, przynudzanie, żalenie, wyrzekanie. Od samego przytoczenia tej listy, zaczęła mi cierpnąć skóra na plecach. A skoro mamy tak wiele określeń na narzekanie, przestaje chyba dziwić popularność teorii, że to narodowa cecha Polaków. I jak tak gruntownie się teraz zastanowiłam, to stwierdzam, że w moim bliższym i dalszym otoczeniu większość rozmów, po kilku zdaniach powitania zaczyna przypominać coś, co mogę nazwać tylko grupowym narzekaniem: na pogodę, na drogowców, na komunikację, na ceny, na władzę, na urzędników, na media, na zdrowie i służbę zdrowia, na opieszałość urzędników i budowlańców. Jednym słowem zawsze coś się znajdzie. A tymczasem Amerykanie zawsze po powitaniu odpowiedzą, że mają się dobrze, a na pożegnanie dodadzą „good luck” z uśmiechem na twarzy. Japończycy uśmiechają się jeszcze więcej niż Amerykanie, bo nawet w sytuacjach mocno stresujących ratują się uśmiechem, aby przywołać lepszy nastrój. Przedstawiciele południa Europy też są pogodni i szczęśliwi. I Polacy w tym zestawieniu rzeczywiście wyglądają na malkontentów. I tu pojawia się pytanie: czy Amerykanie nie mają problemów z pogodą, bezrobociem, opieką socjalną i służbą zdrowia? Pozwolę sobie powiedzieć, że mają i to większe niż my: huragany, tornada, trzęsienia ziemi, gangi, terrorystów i skorumpowanych polityków. A mimo to uchodzą za zadowolonych ludzi, a my za smutasów. Przyczyna moim zdaniem jest oczywista. Amerykanie mają większe poczucie własnej wartości i wiary w siebie. Dzięki temu do przeciwności losu podchodzą bardziej pozytywnie i narzekanie traktują w bardziej konstruktywny sposób.
Tak, konstruktywny. Narzekanie, bowiem to nie tylko czarno widzenie i marudzenie na wszystko. To także droga do poradzenia sobie z żalem, smutkiem, czy lękiem, do przeżywania, których każdy ma prawo. Należy się tylko nauczyć rozróżniać, kiedy narzekanie przynosi ulgę, a kiedy prowadzi do pogłębiania stresu, bardzo często zaraźliwego.
Narzekanie jest, bowiem swoistym wentylem i może zadziałać jak lek, przynoszący ulgę. Każdy człowiek przeżywa smutek, żal, lęk. Można je tłumić, tłamsić i udawać, że ich nie ma, albo poradzić sobie bardziej konstruktywnie. A najprostszym sposobem na rozładowanie tych uczuć jest najzwyklejsze opowiedzenie o nich komuś życzliwemu. Tak czuję się źle i jest mi smutno. Tak, boli mnie głowa i martwię się o swoje zdrowie. Tak, boję się iść do lekarza, bo miewam myśli o śmierci. Towarzyszy mi niepokój o diagnozę. To przykłady na wyrażanie myśli związanych z lękiem. I to jest jak najbardziej potrzebne, żeby znaleźć przyczynę niepokoju, poszukać sposobów poradzenie sobie z nim, czy akceptacji. Każdy, nawet najbardziej pogodny człowiek ma swoje smutki, troski, problemy, zmartwienia, lęki i nie przestaje być optymistą, dlatego, że je ma. Osoba asertywna potrafi jednak wyrazić swoje uczucia, co przynosi ulgę i pomaga znaleźć sposób rozwiązania. Jeśli zostanie wysłuchana ze zrozumieniem i akceptacją, uzyska wsparcie emocjonalnie i chociaż pozornie to może wyglądać, jak poużalanie się nad sobą, w rzeczywistości rozładowuje napięcie. Gdy natomiast zamiast wyrazić przykre uczucia, zaczyna się je tłumić, bo nie wypada narzekać i roztkliwiać się nad sobą, zaczyna to działać jak zatruwanie organizmu. Oczywiście można nie odczuwać, nie mówić, nie być smutnym, złym, nie martwić się, nie mieć powodów do narzekania. Ale pozostaje pytanie czy tak jest naprawdę, czy to tylko stan pozorny. Bo tłumione uczucie zachowują się jak ciśnienie w kotle parowym, nadmierne może doprowadzić do wybuchu. Dlatego nasze organizmy posiadają także zawór bezpieczeństwa i jest nim właśnie mówienie o swoim stanie emocjonalnym.
Prawidłowo działający zawór bezpieczeństwa emocjonalnego sam się reguluje. Po pozbyciu się nadmiaru emocji następuje poczucie ulgi, kończy się rozmowę w tym temacie i przechodzi na inny poziom emocjonalny. Nadmierne narzekanie powoduje uczucie ciężkości i wewnętrzne wrażenie przeciągnięcia struny. Niestety spora część ludzi ten sposób „wylewania uczuć” zamieniła na sposób bycia i funkcjonowania. Nie zauważają przy tym, że tą swoją żółcią zatruwają i siebie i swoje otoczenie. Niektóre jednostki zresztą uodporniły się na swój jad i zatruwają tylko innych, wręcz czerpią z tego energię (wampiry emocjonalne). Mój mąż ma ciocię, której towarzystwa unikam jak mogę, ponieważ budzi we mnie złość i smutek. Nie dlatego, że nie rozumiem jej problemów, czy nie chcę jej wysłuchać. Ciocia nie jest jakąś specjalną megierą, ani ponurą osobą, ma jedynie niezwykle trudny sposób komunikowania się. Zazwyczaj od razu po „dzień dobry” zaczyna się cała litania wyrzutów, zarzutów i nieszczęść na każdy możliwy sposób. Dla przykładu: „A bo zima to jest niedobra pora roku, pada, przymarza, można sobie coś złamać, nie odśnieżają wcale, albo byle jak, drogi sypią solą, że aż na butach zostaje, za to chodniki piaskiem bardzo oszczędnie. Muszę chodzić bardzo powoli, bo jeszcze zimny wiatr nie daje oddychać, można się łatwo zaziębić, ten płaszcz to taki ciężki, buty też się trudno zakłada …”. Słuchanie tej tyrady jest bardzo trudne, a nawet, jeśli uda się wrzucić jakieś zdanie, kiedy ciocia bierze oddech, to daje to tylko zmianę tematu narzekania. Szczerze mówiąc po 10 minutach dopada mnie złość, napięcie, zaczynam wzdychać, usiłuję myśleć o czymś innym. Trudno się, zatem dziwić, że unikam takiego towarzystwa, tym bardziej, że jako osoba współuzależniona ciągle mam tendencję do przejmowania nastrojów. Osobiście tracę sporo energii, aby też nie popaść w taki pesymistyczno-gderający klimat i pozostać w pogodnym nastawieniu.
W wydarzeniu, o którym wspomniałam na początku jest jednak moment, który organizator nazwał „5 minut świadomego narzekania”. Jest to wybrany, krótki moment dnia, w którym każdy uczestnik ma prawo zrzucić z siebie ciężar dnia i wyrazić przykre uczucia. Podoba mi się nazwa „świadome narzekanie”, ponieważ oznacza, że w tym momencie należy się skupić tylko na pomarudzeniu sobie, jak mi dziś było ciężko i tylko na tym. To wymaga poznania trudności i przykrości, jakich w danym dniu doznałam i poszukaniu w sobie emocji i uczuć, jakie temu towarzyszyły i następnie przejrzyste i krótkie wyrażenie ich. To jest właśnie ten jakże ludzkiemu organizmowi potrzebny „zawór bezpieczeństwa”, kiedy można obniżyć ciśnienie. Osobiście zastanawiałam się czy będzie mi to potrzebne, czy może spróbuję tydzień przeżyć pogodnie, jednak po dzisiejszym dniu stwierdziłam, że sama sobie przyznałam prawo do świadomego narzekania i jeśli poczuję taką potrzebę, to wyrażę swoje przykre uczucia, do notatnika. To, że uważam się za osobę pozytywnie nastawioną do siebie i świata, nie oznacza, że nie mam prawa przeżywać i wyrażać swoich trudności i słabości, a pomimo to nadal jestem optymistką i szukam możliwych rozwiązań, zamiast pozostawać w pozycji załamywania rąk i bezradności.
A ja przekornie powiem NIE :-) Przyfoszyć raz na jakiś czas fajnie jest;-)
OdpowiedzUsuńNa wszystko jest swój czas i miejsce. "Przyfoszenie" ma to do siebie, że jest raczej nieobliczalne i nieergonomiczne. Zależy komu, gdzie i w jakiej sytuacji focha strzelisz i co nim osiągniesz. Zaryzykuję stwierdzenie, że pewnie niewiele, ponieważ zazwyczaj osoba zainteresowana wie tylko, że masz focha, ale o co, po co, dlaczego i jak to rozwiązać, to już nie wie, nie domyśli się i prawdopodobnie nie ma nawet mocy sprawczej, bo zasadniczo to twój foch.
UsuńNatomiast świadome narzekanie to jest czas, który dajesz sobie, skupiasz się tylko na sobie i wylewasz z siebie żółć. Jeśli musisz to robić w obecności drugiej osoby, która o tym wie, możesz zyskać zaakceptowanie twoich żali i marudzenia, bez konieczności szukania przez nią rozwiązań i przyczyn twojego marudzenia. Powiedzenie bliskiej osobie, "muszę sobie teraz ponarzekać" niesamowicie oczyszcza relacje. Mój maż nieraz to robi: przychodzi do mnie i pyta się: mogę Ci trochę ponarzekać? Jeśli akurat nie przypalam obiadu, to zazwyczaj daję mu przyzwolenie, kiedy powylewa z siebie przyczyny swojej złości wraca mu lepszy humor, a ja nie biorę na siebie odpowiedzialności za rozwiązanie całej sytuacji, kiedy siedzi nabuzowany, jakby miał wybuchnąć. A przede wszystkim nie mam w związku z tym poczucia winy, że to może przez mnie. W drugą stronę też działa.:)