Jeśli obawiacie się samotności, nie pobierajcie się.
Antoni Czechow
Samotność w związku zazwyczaj pojawia się, gdy para wchodzi w etap związku pustego.
Oczywiście nie każda miłość dwojga ludzi dochodzi do tego etapu. Sporo par pozostaje
na etapie związku kompletnego, ale większość tych świętujących złote gody określić
można jako związek przyjacielski, kiedy namiętność nie jest już tak ważna, ale
para się ze sobą przyjaźni, szanuje się i wspiera w realizacji celów. Niestety,
kiedy problemy życia codziennego przytłaczają, kiedy dochodzą problemy
finansowe, kiedy dzieci nie okazują się takie idealne i grzeczne… kiedy ta para
osób nie zdążyła nawiązać głęboko przyjacielskiej więzi i bliskości, w życie
wkracza pustka, gorycz i upokorzenie. Mogę tutaj śmiało zaryzykować tezę, że
wina za taki stan rzeczy zazwyczaj nie jest równa, wynika z braku zrozumienia
potrzeb, z pędu za sukcesem, ze zgorzknienia… Większość analiz kryzysów
małżeńskich optymistycznie traktuje parę jako partnerów, równoprawnych,
symetrycznie wkładających w związek, umiejących zarówno brać jak dawać. A jak
we wcześniejszych postach pisałam, życie pokazuje, że jest inaczej. Kryzys zaczyna
się wtedy, kiedy jedna ze stron (ta prezentująca uległą postawę, która odsunęła
swoje potrzeby na dalszy plan) zaczyna mieć poczucie, że jest bezradna, że związek
się rozpada, a ona nic nie może zrobić, aby to zmienić, bo do uratowania
związku potrzeba dobrej woli dwojga. Pojawia się poczucie krzywdy na przemian z
poczuciem winy. Kolejne działania, podejmowane w celu ratowania związku kończą
się porażkami. Ta jednostronna walka zaczyna prowadzić do poczucia
osamotnienia. Bo partner mnie nie słucha, nie chce słuchać, ucieka w swoje
sprawy, w pracę, w spotkania towarzyskie, które są atrakcyjniejsze niż wspólny
wieczór we dwoje.
Ja byłam kobietą
bardzo samotną w rozpamiętywaniu moich cierpień, które pojawiały się z różnych
powodów. Ale mój maż nie chciał o tym słuchać, bo to przykre, bo to smutne, o
tym nie chcę słuchać. Uciekał w alkohol. Moje obserwacje, przeżycia, przemyślenia
nie interesowały go, zamykał się w sobie, zasklepiał, kiedy pozostawał trzeźwy chował
się za zmęczeniem lub komputerem. A ja tam byłam, żywa, z moimi radościami i
smutkami, chciałam być zauważona, doceniona pochwalona, więc na jego milczenie
reagowałam kolejnym słowotokiem. W końcu chyba zaczęłam mówić do siebie, żeby
tylko uciec przed tą zabójczą ciszą i pustką. Żeby nie mieć poczucia, że obok
siedzi jakiś obcy człowiek. Aż w końcu uświadomiłam sobie nieuchronność swojej
samotności. I wtedy nasz związek był po prostu spotykaniem się dwóch
samotności. Dlaczego dwóch? Czułam, że nie jestem jedyną samotną osobą w tym związku,
obok siedział równie samotny mężczyzna, który też sobie nie umiał poradzić z życiem.
I tak nasze dwie
samotności spotykały się w niedzielne poranki, robiąc sobie kawę, po czym każda
brała swój kubek i szła do swojego pokoju. Nasze samotności spotykały się przy
obiedzie, mówiąc coś w powietrze, ale nie słuchając siebie. Nasze dwie
samotności szły wieczorem spać, czując do siebie obojętność. Żadne z nas nie
potrafiło znaleźć wyjścia z tej pułapki uwikłania. Chyba nawet nie próbowaliśmy, dopóki takie
funkcjonowanie nie wymagało wysiłku i w pewien sposób było wygodne. Nasze
samotności , nie wynikały z prawa do zachowania wolności jednostki, prawa do
rozwijania się i posiadania osobistych celów i aspiracji. Określiłabym to
raczej jako samotność będąca następstwem zniewolenia. Zniewolenia przez brak porozumienia,
chęci współpracy i w konsekwencji przez alkohol, który u mojego męża łagodził
skutki, a u mnie był powodem do przerzucania odpowiedzialności za związek. Gdy rozstaliśmy
się na krótko, pozostając w zupełnej izolacji, łatwo mi było twierdzić: to on jest
winny rozpadowi naszego stada, on, jego picie i brak odpowiedzialności, brak
zrozumienia dla mnie. Fajnie było zrzucić winę. Ale tylko przez chwilę, zanim
terapeuta nie rozbroił mojego sytemu zaprzeczeń i iluzji. I dopiero jak
spojrzałam na nasze dwie samotności pod jednym dachem, mogłam powiedzieć z
czystym sumieniem: tak zaczęło się przez jego alkoholizm, ale ja też ponoszę
odpowiedzialność za ten związek.
Z każdej dobrej drogi można zbłądzić, a z każdej złej drogi
zawrócić. To bardzo ważne o tym pamiętać. Zreanimować nie da się tylko trupa.
Dopóki jest wola życia warto walczyć. Wszystko co piszę jest przefiltrowane przez
bagaż moich doświadczeń. To moja historia. Ale ona wcale nie jest smutna. Nasze
dwie samotności doszły w końcu do rozstaju dróg. Każde mogło od tej chwili
podążyć swoją. Ale pierwszy raz od wielu lat spojrzeliśmy się na siebie z wolą
zmiany. Oboje jej chcieliśmy, więc chwyciliśmy się za ręce i zawróciliśmy. Jak określiłabym
nasz związek? Jako przyjacielski z spokojną nutą namiętności. Kiedyś miałam
przed oczami obrazek siebie i męża, jako siwych staruszków siedzących na ławce
w parku i trzymających się za ręce. Potem obrazek zniknął z mych marzeń, myśli i
wyobrażeń. Ale ostatnio, gdy zamykam oczy przytulona do poduszki powraca. Sama
nie wiem czy jeszcze jako marzenie dziennie, czy już jako senne widziało, ale
cieszę się, że jest.
Szacun....
OdpowiedzUsuńAch, jedno słowo, a tak wiele znaczy... Dziękuje.
UsuńSamotność w związku jest tą najgorszą z rodzajów samotności. Gdy człowiek uświadamia sobie, że oprócz wspólnego mieszkania i ewentualnie wspólnego dziecka nie łączy ich już nic. Gdy człowiek uświadamia sobie, że ze wszystkim musi radzić sobie sam bo partner ucieka w swój świat i nie jest ważne jakie to uzależnienie: czy od alkoholu, czy od pracy, czy od przyjaciół bądź też swojego hobby. I najgorsze w tym wszystkim jest to, że samotna osoba może marzyć, że kiedyś może spotka kogoś na swojej drodze i skończy się jej samotność. Samotna osoba w związku - pozbawiona jest nawet takich marzeń. Smutne .. ano smutne.
OdpowiedzUsuńBardzo trafnie to podsumowałaś. Osoba samotna zawsze ma nadzieję, że kogoś spotka, godzi się z swoim losem, ale w przyszłość patrzy z nadzieją. Osoba osamotniona w związku tylko trwa, wikłając się dalej w związek bez nadziei. Ucieczka jest jedyną metodą na to, żeby przez chwilę mniej bolało. I nieważne czy ucieka się w alkohol, inne używki, w pracę, w znajomych, w internet czy wreszcie w ramiona innego partnera. Poza chwilową ulgą, nie przynosi ukojenia.
Usuń"Oglądając się za siebie doceniam jak wiele szczęścia, ale i odwagi miałam, żeby to zmienić."
OdpowiedzUsuńNo wreszcie osoba z właściwą perspektywą patrzenia na siebie. Brawo, tak należy budować poczucie własnej wartości. I masz dziewczyno rację, po lekturze twojej historii, mogę tylko się z tobą zgodzić, trzeba cholernie dużo odwagi, żeby puścić się asekuracyjnego trwania przy alkoholiku, kopnąć go w zadek i jasno postawić ultimatum: albo się będziesz chciał zmienić, albo idź swoją drogą.
Dziękuję. Ale trochę to trwało zanim postawiłam to ultimatum w sposób właściwy, czyli albo będziesz chciał...
OdpowiedzUsuńDługo odbijałam się od niego tekstami: jeśli mnie kochasz, przestań pić; jeśli Ci na mnie zależy, rzuć picie. A tymczasem przestać iść dla mnie to on mógł sobie chcieć. Istotą było to żeby chciał pić dla siebie, a nie z powodu szantażu emocjonalnego. Jeśli partner nie chce się zmienić, to zostaje samotność w związku, albo rozstanie.