Nachodzą mnie czasami myśli, dlaczego właściwie tak długo
czekałam z dokonaniem zmiany siebie. Dlaczego widząc, że moja sytuacja jest
beznadziejna, nie byłam w stanie nic z tym zrobić?
Nie chodziło o brak chęci, tą chyba zawsze deklarowałam, chodziło o brak siły, energii na przekształcenie myśli w działanie. Brak wiary w tą chęć. Deklarowałam słownie coś, co nie miało pokrycia ani w moich słowach, ani czynach. Taki pusty frazes, głoszony chyba po to, żeby wszyscy dali mi spokój, łącznie z moim wewnętrznym „ja”. Coś, jakby niewidzialna krata, nie pozwalało mi iść do przodu. Budząc się o poranku było mi źle, ale nie miałam po prostu siły z siebie wykrzesać, aby coś zmienić w swoim życiu. Trwałam na swoim posterunku wtłoczona przez samą siebie w stereotyp żony alkoholika, który nie wymagał ode mnie ani myślenia, ani działania. I dopiero niedawno zrozumiałam.
Nie chodziło o brak chęci, tą chyba zawsze deklarowałam, chodziło o brak siły, energii na przekształcenie myśli w działanie. Brak wiary w tą chęć. Deklarowałam słownie coś, co nie miało pokrycia ani w moich słowach, ani czynach. Taki pusty frazes, głoszony chyba po to, żeby wszyscy dali mi spokój, łącznie z moim wewnętrznym „ja”. Coś, jakby niewidzialna krata, nie pozwalało mi iść do przodu. Budząc się o poranku było mi źle, ale nie miałam po prostu siły z siebie wykrzesać, aby coś zmienić w swoim życiu. Trwałam na swoim posterunku wtłoczona przez samą siebie w stereotyp żony alkoholika, który nie wymagał ode mnie ani myślenia, ani działania. I dopiero niedawno zrozumiałam.
W tamtej
sytuacji moją słabością było to, co teraz jest siłą: nadzieja. Bo póki miałam
jeszcze coś, czego mogłam się złapać, nadzieja dawała mi siłę, do tego aby
czekać, żeby wszystko się ułożyło. Dopóki miałam coś… Coś do stracenia… resztki swojej
godności, poczucie pozornej stabilizacji, wybrakowane uczucie do partnera, było
we mnie nadal silniejsze i potęgowało strach przed zmianami. Dopiero, gdy straciłam
już dokładnie wszystko: ukochanego kota, własne zdrowie, pracę, męża, który stał
mi się zupełnie obcy, przyjaciół, najbliższych od których odcięłam się murem,
poczucie własnej wartości… gdy stanęłam nad tą swoją krawędzią i poczułam, że
nie mam się na kim wesprzeć, nie mam się czego chwycić, nikomu na mnie nie
zależy, nikt o mnie dba i czuję tylko zmęczenie, pustkę i beznadzieję… Dopiero
wtedy mogłam się swobodnie puścić starego życia i zacząć na nowo budować
poczucie własnej wartości. Gdy kończyłam pracę z terapeutą, który mnie wtedy
prowadził, usłyszałam, że on właściwie nie musiał we mnie wzbudzać motywacji do
dokonania zmiany, z tą chęcią ja już przyszłam i było to widać od pierwszego
spotkania, mimo, że byłam wtedy zapłakana i bez wiary w siebie. Ale przyszłam z
gotowością do dokonania zmiany swojego życia. Byłam gotowa, bo nie miałam już nic do
stracenia, jedyne co mi zostało, to lęk, samotność, porażka,
beznadzieja i poczucie krzywdy. A to odrzuciłam z największą chęcią, całkiem
tak jakby zrzuciła ten przysłowiowy kamień z serca.
Potem na terapii usłyszałam, że zrobiłam jedyną słuszną rzecz,
jaką mogłam dla siebie w tamtej sytuacji zrobić. Przestałam walczyć i uznałam
własną porażkę. Pierwszy krok brzmi: uznaliśmy
naszą bezsilność… No właśnie, w tym tkwi sedno do wzięcia odpowiedzialności
za swoje życie. Uznanie tego, że straciłam nad nim kontrolę i biegnę donikąd,
bez celu, sterowana niczym marionetka przez zachowania współuzależnieniowe, przez
system iluzji i zaprzeczeń. Odzyskanie kontroli nad własnym życiem i oddanie kontroli za życie innych. To, co mogę zrobić
dla siebie, to co mogę w sobie zmienić. Zmienić dla siebie, a nie dla innych.
Zanim
związałam się z moim alkoholikiem dokonywałam zmian w życiu, ale określiłabym
to raczej jako korekty zachowań, szczególnie, że zabierałam się do nich w
charakterze postanowień noworocznych: schudnę, popracuje nad relacjami z mamą,
znajdę sobie faceta. Nie musiałam wtedy uznawać, że moje życie jest do niczego,
bo nie było. Miałam poczucie własnej wartości, umiałam na życie patrzeć z
optymizmem. Jedynie pracowałam na poprawą jego komfortu. Ale kuriozalnie, gdy
czytałam swoje zapiski z tamtych czasów, też stwierdziłam, że nie miałam wtedy nic do
stracenia, mogłam jedynie zyskiwać. I pracą nad swoją figurą, czy
życiem towarzyskim zyskiwałam. Można powiedzieć, że do tej pozycji wróciłam. Po
dokonaniu gruntownej zmiany mojego życia, teraz w rozwoju skupiam się na
poprawianiu tego, co nie jest dla mnie zadowalające. Ale nie muszę się obawiać,
że cokolwiek stracę, to co zyskałam przez racjonalne i pozytywne podejście do
siebie jest pewne. Śmiało mogę o sobie powiedzieć, że jestem emocjonalnie
stabilna i znowu na życie patrzę z optymizmem. Potwierdziła to wczoraj moja
mama, gdy trochę znienacka, przy okazji
innego tematu mi powiedziała: o ciebie już się nie martwię, bo ty sobie bardzo
dobrze radzisz. Bingo. Z ust mojej mamy to olbrzymi komplement. Nic milszego mi
powiedzieć nie mogła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz