Zaczęło się całkiem
niewinnie, kiedy moja psiapsiółka zamieściła na facebooku „sweet focię”, w
cudownym kapeluszu z przepiękną wstążką. Na widok tego „kapelutka” moja
wewnętrzna romantyczka dostała dosłownie „kociokwiku” i uruchomiła wewnętrzną
wampirzycę. Poczułam niepowstrzymaną
chęć zagarnięcia go, pożądanie, nieodparte wrażenie, że mi w tym kapeluszu napewno
będzie dużo lepiej. No przecież ja tak cudownie wyglądam w kapeluszach… Z
trudem powstrzymałam się natychmiastowego pojechania do Juraty, zaczajenia się
gdzieś za krzaczkiem i podstępnego zdarcia jej go z głowy. Moja wewnętrzna
joginka powstrzymała krwiożerczą naturę, przywołała spokój i uspokojenie.
Pozostanie w cnocie okazało się wielce korzystne, bo psiapsiółka zgodziła się
kapelutek dobrowolnie mi pożyczyć na czas mojej podróży romantycznej z
Mężczyzną mojego życia.
Ale chęć posiadania owego
kapelutka to był tylko początek. Moja romantyczka natychmiast przywołała w
pamięci wspomnienie cudownej kremowej sukni w róże, która absolutnie idealnie
do owego nakrycia głowy pasuje. Tak długo tym obrazem drażniła mi zwoje
mózgowe, aż zdecydowałam się jej poszukać w czeluściach szafy. Usiłując ją
znaleźć uparcie odsuwałam natrętną myśl mojej złośnicy, że ta sukienka była na
mnie dobra jakieś kilka kilogramów temu, więc o założeniu jej mogę zapomnieć.
Jak ja pozytywnie o sobie myślałam… Moc, jaką wygenerowałam przy myśli, że ta
sukienka będzie na mnie pasować byłaby chyba w stanie zasilić w prąd średnie
miasteczko przez godzinę. Gdy ją znalazłam, zamknęłam oczy i zaczęłam zakładać,
gdy przeszły ramiona napięcie wzrosło, gdy przeszedł biust było dobrze, aż
ściągnęłam do końca. Otwarłam oczy. No i widzisz złośnico podstępna, pozytywne
myślenie działa cuda… No może nie leży idealnie… ale mam jeszcze dwa tygodnie
na dopasowanie się do niej. I dam radę!!!!
Pomyślałam, że pozytywne
nastawienie do życia naprawdę zmienia jego jakość. To, że sukienkę założyłam i
mam w niej swobodę ruchów zadziałało na mnie bardzo motywująco. Dlatego
właśnie, że brakuje mi tak niewiele. Pewnie gdybym się w nią nie zmieściła
motywacja nie byłaby tak silna, bo do zrobienia miałabym za wiele. Ale z
drugiej strony. Ostatnio jakoś umykało mi wchodzenie na wagę. Dziś zdecydowałam
się to zrobić. I mile się zaskoczyłam. Po pół roku zdrowego trybu życia
poleciało mi prawie 10 kg. I zadałam sobie pytanie, tylko czy aż? Bo przecież
jakbym mocniej nad sobą pracowała, chodziła albo biegała po 20-30 kilometrów
dziennie, gdybym stosowała bardziej restrykcyjną dietę, to mogłoby być 20 kg.
Jak się odchudzałam 15 lat temu to tyle straciłam. Ale… pamiętacie, co pisałam
o pozytywnym myśleniu? Powinno być zbieżne z racjonalnym myśleniem. A
racjonalizm mi podpowiedział: mając 25 lat twój organizm był zdolny do zupełnie
innego wysiłku, niż organizm 39-latki. A przecież 10 kg to bardzo ładny
rezultat i gdy wytraca się wagę pomału jest mniejsze prawdopodobieństwo efektu
jo-jo. Wyznaczając sobie cele obrałam drogę małych, realnych kroków. I te małe
zebrane kroki teraz dały jeden całkiem spory. Przecież to bardzo duże
osiągniecie i jestem z niego bardzo, bardzo dumna. Więcej, gdyby postawiła
sobie cel schudnąć 20 kilogramów do końca roku, teraz byłabym dopiero w połowie.
Czy moja motywacja by rosła i w jakim tempie - nie wiem, bo cel nadal byłby
daleko. Ale założyłam sobie chudnąć kilogram na miesiąc, jako moje minimum. I
te „mniejsze cele” zrealizowałam, nawet z nadwyżką. I te osiągane cele dają mi
większą motywacje, bo mam je już w zasięgu ręki. I ta duma, plus widok sukienki
dają mi ogromną motywację, aby przez najbliższe 2 tygodnie postarać się
bardziej. Nic tak nie daje większego kopa do działania niż cel w zasięgu.
Dlatego właśnie „kiecka motywacyjna” zawisła w centralnym miejscu mieszkania i
patrzę się na nią od momentu pobudki. I bardzo mocno wierzę w siebie, że na
początku września będę mogła zaakceptować siebie w tej sukience.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz