Temat tolerancji to
kolejny, który wywołałam pisząc o byciu sobą, bo w moim pojęciu są to
zagadnienia bardzo powiązane. Według słownika wyrazów obcych Jana Tokarczuka:
tolerancja to wyrozumiałość, pobłażanie dla cudzych poglądów, upodobań, wierzeń
czy cudzego postępowania. Zasada tolerancji jest jednak nieco kontrowersyjna,
musiały się z nią zmierzyć wszystkie potęgi tego świata, wszystkie wielkie
religie. Oczywiście w wymiarze globalno-historycznym dotyczyło to mniejszości
religijnych na podbijanych terytoriach. Rzymianie nie byli tolerancyjni dla
chrześcijan, bo stanowili dla nich zagrożenie. Dla odmiany w średniowieczu
chrześcijanie też nie byli tolerancyjni, paląc każdego innowiercę na stosie.
Żydzi są chyba jedną z najmniej tolerowanych grup do dnia dzisiejszego. Obecnie
temat tolerancji jest podejmowany także w odniesieniu do mniejszości
seksualnych i odmienności światopoglądów.
Ja o kwestii tolerancji
chciałam jednak napisać w wymiarze mojego własnego życia codziennego. Tolerancję
rozumiem w dość podobny sposób jak profesor Tokarski. Każdy człowiek jest wolną
istotą, ma wolną wolę, ma prawo zgodnie z nią postępować. Ale w mojej prywatnej
definicji jest jeszcze jedno zdanie. Tolerancja to
pozwolenie na wyrażanie siebie innym osobom, dopóki robią to w asertywny
sposób. Każdy człowiek ma prawo być sobą, postępować zgodnie z własnymi
poglądami, wierzeniami i upodobaniami niezależnie od płci, wieku i
przynależności społecznej. Oznacza to dla mnie, że każdy ma prawo żyć na swój
sposób i nikt nie powinien się w życie drugiego człowieka wtrącać, mówić mu jak
ma postępować, jak żyć, narzucać mu swojej woli, przekonań, nakazywać,
zakazywać itd. Owszem może służyć wsparciem, czasem radą, pomocą przy
rozwiązywaniu problemów, jeśli zostanie o to poproszony, może wskazać
rozwiązanie lub po prostu posłuchać. Ale sposób życia, postępowania każdy ma
prawo wybrać sam i ponieść za to odpowiedzialność.
A zatem skąd się wzięło
moje ale? Ano z tego prostego faktu, że człowiek jest istotą społeczną i żyje w
grupie. Zatem nawet w byciu sobą, musi szanować normy społeczne, przestrzegać
prawa i swoim stylem życia nie powinien wyrządzać krzywdy innym. Jeśli ktoś
mieszka na pustyni może chodzić nago nawet cały dzień, ale jeśli jest członkiem
wspólnoty mieszkaniowej, chodzenie nago powinien ograniczyć do przestrzeni
swojego mieszkania. Uważam się za osobę o umiarkowanych poglądach i względnie
tolerancyjną, ale sama stwierdzam, że wobec alkoholika mam problem z
tolerancją. Bo z jednej strony daję mu prawo do życia na swój sposób, a z
drugiej „zalecam” leczenie odwykowe. To jestem tolerancyjna czy nie?
Tutaj właśnie odwołam się
do asertywności. Osoba uzależniona od alkoholu (hazardu, narkotyków, leków
itp.) krzywdzi nie tylko swój organizm, ale również całą swoją rodzinę, która
razem z nim ponosi konsekwencje jego picia. Zatem jeśli alkoholik narzuca innym
swoją wolę i sposób bycia to staje się nietolerancyjny i nie asertywny. Jego
żona i dzieci stają się zakładnikami jego stylu życia, ponieważ nie muszą się z
nim godzić, ale muszą z nim żyć. Sytuacje życiowe są bardzo różne, nie zawsze
wystąpienie o rozwód i wyprowadzka są najprostszym rozwiązaniem. Oczywiście
żona może tolerować alkoholizm męża, ale nie musi się godzić bycie osobą
współuzależnioną. Musi pamiętać, że tolerancja wobec nałogu męża nie powinna
oznaczać zgody na odebranie jej prawa do bycia sobą. Ale to w praktyce jest
bardzo trudne do wykonania. Nawet bardzo asertywna żona, może się w końcu
załamać, gdy alkoholik będzie jej codziennie rujnował plany, przekraczał jej
przestrzeń psychologiczną, zmuszał do określonych zachowań wobec niego. Dlatego
moja tolerancja wobec alkoholika jest bardzo umiarkowana i na swój sposób nawet
przewrotna. Uważam, że alkohol jest dla ludzi, ale nie wtedy, gdy po jego
spożyciu zaczynają przekraczać granice i krzywdzić innych.
Słowo tolerancja pochodzi
z łaciny i oznacza „cierpliwą wytrwałość” i to chyba najlepsza dla mnie
definicja, mogę cierpliwie wytrzymywać sposób, w jaki inni wyrażają siebie.
Mogę znosić sąsiada głośno słuchającego muzyki, jeśli pozwala mi spać w nocy,
nie przeszkadzają mi wytatuowani, zakolczykowani ludzie, dopóki nie zaczepiają mnie
na ulicy żądając pieniędzy. Nie mam nic do homoseksualistów, transwestytów,
mężczyzn w spódnicach, kobiet z brodą, dopóki żyją wśród społeczeństwa
normalnie. Kiedy zaś z rozmaitych przyczyn bierze się swoją odmienność na transparent
i publicznie zarzuca polskiemu społeczeństwu, że jest pełne homofobów, bigotów
i nietolerancji, to budzi mój wewnętrzny protest. Jestem Polką, a nie uważam
się ani za bigotkę, ani za homofoba, a na przestrzeni wieków trudno znaleźć
drugą tak tolerancyjną społeczność, która przygarnęła tak wiele mniejszości. Jednym
słowem toleruję „inność”, dopóki nie zaczyna ona naruszać moich wartości i norm
wewnętrznych. Można powiedzieć, że gdy inni przekraczają moją osobistą
przestrzeń, tolerancja ustępuje miejsca asertywności, ponieważ na te zachowania
nie muszę się godzić, ale swój protest wyrażam stosując zasadę wzajemnego
szacunku. Bo tylko taki sposób nie narusza mojego „bycia sobą”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz