czwartek, 7 sierpnia 2014

Tolerancja na co dzień

Temat tolerancji to kolejny, który wywołałam pisząc o byciu sobą, bo w moim pojęciu są to zagadnienia bardzo powiązane. Według słownika wyrazów obcych Jana Tokarczuka: tolerancja to wyrozumiałość, pobłażanie dla cudzych poglądów, upodobań, wierzeń czy cudzego postępowania. Zasada tolerancji jest jednak nieco kontrowersyjna, musiały się z nią zmierzyć wszystkie potęgi tego świata, wszystkie wielkie religie. Oczywiście w wymiarze globalno-historycznym dotyczyło to mniejszości religijnych na podbijanych terytoriach. Rzymianie nie byli tolerancyjni dla chrześcijan, bo stanowili dla nich zagrożenie. Dla odmiany w średniowieczu chrześcijanie też nie byli tolerancyjni, paląc każdego innowiercę na stosie. Żydzi są chyba jedną z najmniej tolerowanych grup do dnia dzisiejszego. Obecnie temat tolerancji jest podejmowany także w odniesieniu do mniejszości seksualnych i odmienności światopoglądów.


Ja o kwestii tolerancji chciałam jednak napisać w wymiarze mojego własnego życia codziennego. Tolerancję rozumiem w dość podobny sposób jak profesor Tokarski. Każdy człowiek jest wolną istotą, ma wolną wolę, ma prawo zgodnie z nią postępować. Ale w mojej prywatnej definicji jest jeszcze jedno zdanie. Tolerancja to pozwolenie na wyrażanie siebie innym osobom, dopóki robią to w asertywny sposób. Każdy człowiek ma prawo być sobą, postępować zgodnie z własnymi poglądami, wierzeniami i upodobaniami niezależnie od płci, wieku i przynależności społecznej. Oznacza to dla mnie, że każdy ma prawo żyć na swój sposób i nikt nie powinien się w życie drugiego człowieka wtrącać, mówić mu jak ma postępować, jak żyć, narzucać mu swojej woli, przekonań, nakazywać, zakazywać itd. Owszem może służyć wsparciem, czasem radą, pomocą przy rozwiązywaniu problemów, jeśli zostanie o to poproszony, może wskazać rozwiązanie lub po prostu posłuchać. Ale sposób życia, postępowania każdy ma prawo wybrać sam i ponieść za to odpowiedzialność.

A zatem skąd się wzięło moje ale? Ano z tego prostego faktu, że człowiek jest istotą społeczną i żyje w grupie. Zatem nawet w byciu sobą, musi szanować normy społeczne, przestrzegać prawa i swoim stylem życia nie powinien wyrządzać krzywdy innym. Jeśli ktoś mieszka na pustyni może chodzić nago nawet cały dzień, ale jeśli jest członkiem wspólnoty mieszkaniowej, chodzenie nago powinien ograniczyć do przestrzeni swojego mieszkania. Uważam się za osobę o umiarkowanych poglądach i względnie tolerancyjną, ale sama stwierdzam, że wobec alkoholika mam problem z tolerancją. Bo z jednej strony daję mu prawo do życia na swój sposób, a z drugiej „zalecam” leczenie odwykowe. To jestem tolerancyjna czy nie?

Tutaj właśnie odwołam się do asertywności. Osoba uzależniona od alkoholu (hazardu, narkotyków, leków itp.) krzywdzi nie tylko swój organizm, ale również całą swoją rodzinę, która razem z nim ponosi konsekwencje jego picia. Zatem jeśli alkoholik narzuca innym swoją wolę i sposób bycia to staje się nietolerancyjny i nie asertywny. Jego żona i dzieci stają się zakładnikami jego stylu życia, ponieważ nie muszą się z nim godzić, ale muszą z nim żyć. Sytuacje życiowe są bardzo różne, nie zawsze wystąpienie o rozwód i wyprowadzka są najprostszym rozwiązaniem. Oczywiście żona może tolerować alkoholizm męża, ale nie musi się godzić bycie osobą współuzależnioną. Musi pamiętać, że tolerancja wobec nałogu męża nie powinna oznaczać zgody na odebranie jej prawa do bycia sobą. Ale to w praktyce jest bardzo trudne do wykonania. Nawet bardzo asertywna żona, może się w końcu załamać, gdy alkoholik będzie jej codziennie rujnował plany, przekraczał jej przestrzeń psychologiczną, zmuszał do określonych zachowań wobec niego. Dlatego moja tolerancja wobec alkoholika jest bardzo umiarkowana i na swój sposób nawet przewrotna. Uważam, że alkohol jest dla ludzi, ale nie wtedy, gdy po jego spożyciu zaczynają przekraczać granice i krzywdzić innych.

Słowo tolerancja pochodzi z łaciny i oznacza „cierpliwą wytrwałość” i to chyba najlepsza dla mnie definicja, mogę cierpliwie wytrzymywać sposób, w jaki inni wyrażają siebie. Mogę znosić sąsiada głośno słuchającego muzyki, jeśli pozwala mi spać w nocy, nie przeszkadzają mi wytatuowani, zakolczykowani ludzie, dopóki nie zaczepiają mnie na ulicy żądając pieniędzy. Nie mam nic do homoseksualistów, transwestytów, mężczyzn w spódnicach, kobiet z brodą, dopóki żyją wśród społeczeństwa normalnie. Kiedy zaś z rozmaitych przyczyn bierze się swoją odmienność na transparent i publicznie zarzuca polskiemu społeczeństwu, że jest pełne homofobów, bigotów i nietolerancji, to budzi mój wewnętrzny protest. Jestem Polką, a nie uważam się ani za bigotkę, ani za homofoba, a na przestrzeni wieków trudno znaleźć drugą tak tolerancyjną społeczność, która przygarnęła tak wiele mniejszości. Jednym słowem toleruję „inność”, dopóki nie zaczyna ona naruszać moich wartości i norm wewnętrznych. Można powiedzieć, że gdy inni przekraczają moją osobistą przestrzeń, tolerancja ustępuje miejsca asertywności, ponieważ na te zachowania nie muszę się godzić, ale swój protest wyrażam stosując zasadę wzajemnego szacunku. Bo tylko taki sposób nie narusza mojego „bycia sobą”. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz